Dziecko żyje w dwóch rzeczywistościach: tej realnej i w cyberświecie. Rozmowa z prof. Mariuszem Zbigniewem Jędrzejko
REKLAMA
REKLAMA
Spotkałam się ostatnio z opinią, że – jakkolwiek paradoksalnie by to nie zabrzmiało – dzieci i młodzież są dziś cyfrowo wykluczone. Jakie jest pana zdanie na ten temat?
REKLAMA
REKLAMA
Zgadzam się, pod warunkiem, że nieco zredefiniujemy pojęcie wykluczenia cyfrowego: pierwotnie oznaczało ono swoistego rodzaju wykluczenie cyfrowe, przebywanie offline, brak dostępu do nowoczesnych technologii np. z powodu braku internetu na dalekiej wsi, czy nieposiadania odpowiednich urządzeń. Dziś mamy do czynienia z nowym typem samowykluczenia, a mianowicie 99,8 proc. młodych ludzi ma dostęp do najnowocześniejszych technologii, ale oni są przede wszystkim odbiorcami, ew. bezmyślnymi kreatorami, nierzadko patotreści.
Kiedyś, gdy dostawali swoje pierwsze urządzenia cyfrowe – warto tu przypomnieć Atari czy Commodore – młodzi tworzyli zalążki gier, programów, algorytmów, starali się wykorzystać te urządzenia w sposób progresywny tudzież ich rozwijający. Dzisiaj przeciętny 13–14 latek ma w ręku komputer odpowiadający mocą dawnej „Odrze”, która przypomnijmy była wielkości ogromnej szafy i zajmowała 40 metrów kwadratowych. Niestety, to, do czego ogromna część młodego pokolenia używa tego wspaniałego sprzętu jest ubogie w treści – trochę fotografuje, filmuje, wrzuca do sieci, ale w żaden sposób nie rozwija to ich relacji społecznych, wiedzy, nie jest przyczynkiem do jakiś przyszłych zawodów lub pasji. To, co jest dominujące to „samozniszczenie” poprzez przeglądanie niezliczonych lawin informacyjnych, bombardowanie mózgu dopaminą, endorfinami, serotoniną w skali wprost niewyobrażalnej, czyniącej z mózgu „chemiczne morze”. Nieustannie odbierają i przeglądają niezliczone ilości plików, które nie mają dla młodego internauty ani charakteru prorozwojowego intelektualnie, ani też nie budują w sposób konstruktywny jego pozycji społecznej. Wszystko ogranicza się do satysfakcji z faktu, że „jeśli jestem w sieci, to jestem”. W praktyce wygląda to tak – użyję tu porównania socjologicznego – kiedy człowiek idzie ulicą w wielkim mieście ma dookoła mnóstwo ludzi, ale tak naprawdę on jest zupełnie anonimowy, wręcz niezauważalny. Dlatego internauci spełniając pierwotną potrzebę kontaktu społecznego wrzucają setki informacji o sobie do sieci w nadziei, że ktoś się nimi zainteresuje. Niestety, tak się nie dzieje, gdyż ilość informacji w sieci przekracza zdolności intelektualne, poznawcze i rozumowe cyfrowych odbiorców, to po prostu pędząc y górski potok, z którego nie sposób wydobyć garść ożywczej wody. To w sposób nieunikniony prowadzi do umysłowej entropii, czyli wszechogarniającego chaosu w głowie. Tak wyglądają głowy moich pacjentów. Są przeładowane „niby wiedzą” oraz setkami bzdur, ale niezdolne do przeczytania „Małego Księcia”. Tytuł jest nieprzypadkowy, gdyż mam już pacjentów i pacjentki w wieku 10–11 lat.
No chyba, że się zrobi coś spektakularnego, co zwykle oznacza bardzo głupiego lub bardzo złego.
I tak się zostaje e-osłem albo patostreamerem-celebrytą, których w niewyobrażalny sposób przybywa, ale niestety im jest wszystko jedno, co o nich będą mówili, jak oceniali, zapłacą każdą cenę, żeby w jakikolwiek sposób zaistnieć, nawet, gdy jest to po prostu obrzydliwe lub samoośmieszjące. To jest niezwykle niepokojące, gdyż pato-zachowania w świecie cyfrowym mają ten sam charakter, co w świecie rzeczywistym i na ten prawdziwy świat za jakiś czas się przekładają. Prościutki przykład: jeśli jeden nastolatek wypije „pięćdziesiątkę” w parku i powie, że jest z tego dumny, inni, oglądając go w sieci, żeby go „przeskoczyć” będą się czuli zobowiązani, żeby wypić pół litra; zrobić coś jeszcze bardziej destrukcyjnego, niekonstruktywnego, bez względu na to, jakie to może wywołać szkody psychofizyczne i intelektualne. Ma to już wymiar rozwijającej się cyfrowo choroby.
Jak, w pana ocenie, dorosłe społeczeństwo reaguje na tę chorobę?
Ze smutkiem muszę skontestować, że więcej niż połowa dorosłych nawet nie wie, że taka choroba istnieje i infekuje najmłodszą tkankę. Miałem dzisiaj zajęcia z lekarzami POZ, zapytałem ich – kto z państwa ma Discorda? W odpowiedzi zaraz z sali padło pytanie – a co to jest? Pytam więc dalej: kto jest na Instagramie, Tik-Toku, Messengerze? Okazało się, że na Tik-Toka nie zagląda nikt. Tak, wiem, o co chce pani zapytać – po co lekarzowi obecność na Tik-Toku. Jeśli chcemy wiedzieć, co młodzi ludzie robią w sieci, co się tam dzieje, jak się zachowują, jak to może na nich wpływać, to musimy tam być; na pewno muszą tam być rodzice, pedagodzy, nauczyciele, psycholodzy, część psychiatrów. Inaczej młodzi ludzie będą funkcjonowali w świecie, w którym nie funkcjonuje żadna kontrola społeczna będąca przecież jednym z wymogów zdrowego społeczeństwa. Natomiast myśmy z powodów, których jako pedagog nie rozumiem, uznali, że dzieci w tym cyfrowym świecie nie muszą być kontrolowane, bo tam obowiązuje zasada wolności. Nieprawda, wolność ma sens tylko wtedy, kiedy poprzedza ją odpowiedzialność, co wymaga takiego samego wprowadzania dziecka w świat cyfrowy, jak robimy to w przypadku świata analogowego, realnego. Te światy nie różnią się od siebie zbytnio, także dostępnością dla rodziców. Jeśli ja mogę wejść do pokoju dziecka w naszym wspólnym domu, to tak samo mogę wejść do jego pokoju cyfrowego – jeśli ktoś tego nie rozumie, popełnia podstawowy błąd wychowawczy i krzywdzi swoje dziecko. Bo musimy wreszcie obudzić się z niezdrowego snu dobrobytu, z którego gdzieś w odległe lasy wyprowadziliśmy jego równoważącą część – dobrostan.
Rodzice nie rozumieją, że to, co dziecko robi w sieci przekłada się na świat realny?
Dziś dziecko żyje równolegle w dwóch rzeczywistościach: tej realnej i w cyberświecie. W jednej i drugiej obowiązują określone zasady i wartości, ale niestety, o ile mamy na nie wpływ w świecie realnym, gdzie to my określamy na zasadzie norm, wartości i zasad, co jest dobre, co złe, co moralne, a co naganne, to te zasady nie przenoszą się na drugą przestrzeń, gdyż jest tam mało rozumnych nauczycieli, są za to liczni patonauczyciele promujący patotreści oraz najzwyklejsze dewiacje. Dziecko wychowuje się więc w dualizmie, w sprzeczności, zaczyna się więc zastanawiać – co jest prawdziwe, co dla mnie powinno być drogowskazem. Tu w realnym świecie widzę jakaś etykę, estetykę, etykietę, a tam nawet nie ma netykiety. Staje wobec dylematu wykonawczego – czy to jest właściwe, co mówi mama, tata, czy to, co mówi patostreamerka You. Czy prawdą jest to, co mówi nauczyciel wychowania fizycznego, pediatra, czy Partner lub Young Leosia. Nie chodzi jednak o blokowanie dostępu do cyfrowej sieci.
Powtarzam od wielu lat, tak jak to czyni wielu pedagogów medialnych np. Danusia Morańska, Ania Andrzejewska, Jacek Pyżalski, Agnieszka Taper: musimy przygotowywać dziecko do pobytu w cyberprzestrzeni identycznie, jak przygotowujemy je do pobytu w świecie realnym. W obu zakładamy, że istnieją w nich przestrzenie, których dzieci nie powinny oglądać; np. jeśli w telewizji jest film o treściach nadmiernie erotycznych powiemy dzieciom „proszę iść do swojego pokoju, bo to nie jest dla was”, tak samo powinniśmy postąpić w świecie cyfrowym – założyć system kontroli rodzicielskiej i zablokować treści, na które nie jest przygotowane ani emocjonalnie, ani intelektualnie. Większość rodziców tego nie robi, a potem się dziwimy, że mamy nagrywanie bójek, znieważania ludzi, dręczenia rówieśników, linki do porno filmów. Jesteśmy zaskoczeni, że Jan Paweł II znany jest z memów, a nie ze swojego nauczania, prawdziwa wiedza o marihuanie jako narkotyku zostaje zastąpiona mityczną „marihuaną leczniczą”. Co więcej – nie możemy za to winić dzieci, to my za to wszystko odpowiadamy. Kuriozalne jest to, że nie mam problemów z wytłumaczeniem tych prostych prawd i zasad dzieciom, ale wytłumaczyć to ich rodzicom jest bardzo trudno. Nawet, jeśli się to uda, za dwa tygodnie przy kolejnej wizycie słyszę „no nie wyszło to nam”. A jak ma wyjść, gdy mama ma swoje zdanie, a tata swoje, a na dodatek gdy – i tu przykład z ostatniego tygodnia – babcia daje 6–letniemu wnukowi do zabawy smartfona, którego używa przez 5–6 godzin dziennie i mówi swojej córce „ale zobacz on zajmuje się sobą”.
Jakie są potem tego efekty?
REKLAMA
To na przykad 12-letnia dziewczynka biegająca po domu z nożem za matką, wykrzykująca „zarżnę cię, ty k…” tylko dlatego, że zawiesił się serwer z Internetem. Mama natomiast, razem z wykształconym tatą, nie są w stanie wytłumaczyć córce, że nie wolno używać takich słów, że nie grozi się nożem ludziom, a serwer to urządzenie i czasem może się zepsuć, zamiast tego przywożą ją do nas, do ośrodka. Rozmawiam z dzieckiem, ono mi mówi, że MUSI mieć telefon, ja jej na to, że co najwyżej MOŻE: „Nic nie musisz, możesz mieć tyle, ile wytrzyma twoja główka i na ile pozwolą ci rodzice”. A ona na to: „Ja mam prawo do telefonu!” Po godzinie rozmowy okazuje się, że dziewczynka dysponuje telefonem od trzeciego roku życia, więc jak jej głowa ma być niezaburzona, jeśli ona od dziewięciu lat funkcjonuje ze smartfonem w ręku, ostatnio po 12–13 godzin dziennie? Jak ma się uczyć i historia lub język polski mają jej sprawiać przyjemność.
Inna historia: rodzice przywożą do nas 16-latka, bo zamieścił w Internecie pornograficzne zdjęcia. Pytam, dlaczego tak czyni, a on, że nie widzi w tym niczego zdrożnego, zresztą „tak robią wszyscy”. Poprosiłem go, żeby pokazał mi swoje media społecznościowe, komunikatory i wskazał na tych „wszystkich ludzi”. Okazało się, że tylko on i jeden jego kolega mają takie „hobby”. Ze smutkiem często konstatuję, że w młodych ludziach nie kształtuje się tak ważna społecznie cecha jak poczucie wstydu – coś, co jest ważnym elementem wychowawczego kształtowania dziecka. Najgorsze, że jego rodzice nie mieli pojęcia, co chłopak robi w sieci. „To jest wasz syn, czy mój” – zapytałem, nieco zirytowany, bo oni nie wpadli nawet na pomysł, żeby – tak jak ja – z nastolatkiem spokojnie, na siedząco, a nie w biegu, pogadać, sprawdzić, czym się interesuje. A może chcieli, tylko się bali, a może nawet próbowali, ale nie mają u niego autorytetu – nieważne, wszystko sprowadza się do tego, że brak im podstawowych kompetencji wychowawczych. Sami przyznali, że odkąd syn dostał na komunię smartfona nie sprawdzali, co robi w sieci. Nie nauczyli, nie przestrzegli, nie kontrolowali. Wskazuję na ten przykład, gdyż masowo, podkreślę masowo odpuszczamy wychowanie młodych.
W jakim punkcie znaleźliśmy się, jeśli chodzi o nasz stosunek do nowoczesnych technologii cyfrowych?
Technologie cyfrowe są częścią cywilizacji technicznej i znaleźliśmy się w takim momencie, że to ona zaczyna nami rządzić, a przecież powinna to czynić kultura ze swoimi niewzruszonymi zasadami, które ze sobą niesie. Gdy cywilizacja zaczyna wyprzedzać kulturę pojawia się zaczyn do manipulowania człowiekiem, wrzucania go w rytm algorytmów, psychomanipulowania. Od trzech lat przekonuję, że w szkole telefony powinny być wyłączone, jeśli nie są używane do edukacji i wciąż spotykam się z uwagami typu „pan nie rozumie, co to jest XXI wiek”. Otóż właśnie ja rozumiem, podobnie jak MEiN, które niedawno zasugerowało, że wyda odpowiednie zalecenia w tym temacie. Bo nie chodzi o to, żeby na oślep biec ścieżką technologii, tylko aby ten wysiłek przynosił rozwój i postęp, dawał korzyści nam wszystkim. Ale są też obszary, które bezpośrednio dotyczą zdrowego rozwoju humanum, a dokładnie jego zaburzania. Z naszego ostatniego badania wynika, że niemal 18 proc. dzieci w wieku 12–13 lat oglądało w tym roku film pornograficzny, a w grupie 14–16 latków jest to już 34 proc., blisko połowa tych pierwszych ma w swoich zasobach gry komputerowe z zabijaniem. Przecież to predykator przyszłych problemów, o czym, trzeba jasno mówić.
Może w tym celu należałoby przeprowadzić reedukację dorosłych? Już teraz szkoły mają możliwość wprowadzenia poprzez swoje regulaminy zakazu używania smartfonów na lekcjach, ale tego nie robią.
Odwiedzam 70–80 szkół rocznie – od Zamościa po Miastko. Zdarza się, że szkoły, rady pedagogiczne, które mają kłopot z cyberzachowaniami uczniów, chcą zrobić porządek z telefonami w klasach, ale wtedy spotykają się z niezrozumiałym buntem. Rodziców, którzy piszą nawet skargi do kuratoriów, że w szkołach panuje wstecznictwo, a czynią tak, bo nie rozumieją natury zjawiska cyberprzeciążeń i cyberzaburzeń. Na burzliwym spotkaniu z rodzicami uczniów szkoły podstawowej na południowym Mazowszu zapytałem, dlaczego tak obstają, żeby ich dzieci także podczas lekcji miały przy sobie telefony, a jeden z panów mi odpowiedział, że musi mieć stały kontakt z dzieckiem. To pytam dalej: czy na matematyce i wychowaniu fizycznym też? Sala odpowiedziała śmiechem, ale pan był oburzony. Po zajęciach powiedział, że go publicznie ośmieszyłem. Tymczasem, to on się ośmieszył swoim pytaniem. To jest zresztą przyczynek do szerszej refleksji dotyczącej relacji szkoła – rodzice.
W szkołach zatrudniamy świetnych ekspertów, doskonale wykształconych nauczycieli, więc jeśli oni coś mówią, to znaczy, że rozumieją i wiedzą, zatem rodzice powinni ich posłuchać, a nie wymądrzać się, pokazywać jakąś niezdrową nadmądrość. Kiedy w trakcie diagnozy dziecka ich rodzice zaczynają mi doradzać, jak mam prowadzić terapię, mówię im po prostu do widzenia. Bo gdyby byli tacy mądrzy, nie potrzebowaliby mojej pomocy. To jest tak jak z samochodem, gdy oddajemy go do warsztatu nie mówimy mechanikowi jak ma wymienić olej. Ale nauczycielowi mówimy, że źle uczy, jak ma uczyć angielskiego i w jakim stroju ma ćwiczyć dziecko. To nawet nie jest już śmieszne, jest porażające.
Teraz stoimy przed kolejnym technicznym, ale także cywilizacyjnym wyzwaniem, jakim jest sztuczna inteligencja.
Jestem sceptykiem, dlatego opowiadałbym się za ograniczonym moratorium lub co najmniej ścisłym nadzorem nad dalszymi pracami nad tymi wszystkimi Chatami GPT i innymi. Nie dlatego aby hamować postęp, lecz dlatego, że IA nie dysponuje moralnością ani wrażliwością, w dodatku nie wiadomo, kto za nią stoi. W zespołach tworzących nowe technologie nie widzę etyków, filozofów, psychologów, są tylko świetni informatycy i matematycy. To za mało. Chciałbym przypomnieć, że u zarania nauki matematyka była ściśle powiązana z filozofią, a właśnie ta druga wyznaczała kierunek, w jakim powinien podążać człowiek, nie reklama lub algorytmy, lecz filozofia. Dlaczego jest to ważne. Zrobiliśmy ze znajomymi taki mini eksperyment: wpisywaliśmy w wyszukiwarkę jednego z mediów społecznościowych określone hasła szukając opracowań naukowych na zadane tematy. Po kilku dniach zadawania pytań algorytmy zaczęły nam podsuwać artykuły i rozwiązania, ale tylko z jednego źródła – chińskiego. Potem, za pomocą tego samego portalu socialmediowego zaczęliśmy szukać sportowych butów. Kiedy znajdowaliśmy takie, które nam się podobały, w trakcie procedury zakupu, dostawaliśmy oferty niemal identycznych, ale tańszych, oczywiście z Chin. Co to znaczy? Algorytmy zaczęły nam zawężać obszar wiedzy i wyboru do tego, co wystarczy, żeby zrealizować postawione przed nimi zadanie, żeby ich zleceniodawca zrobił swój interes. Na razie mamy do czynienia z prostymi algorytmami, ale stają się one coraz bardziej i bardziej skomplikowane, w pewnym momencie nie będziemy już umieli się przed nimi w żaden sposób obronić. Po prostu zbudują nam wokół cyfrową klatkę, z której trudno będzie się wydobyć. Zresztą już mamy z tym do czynienia w Chinach i Rosji, gdzie setki milionów ludzi mają zablokowany dostęp do wiedzy i informacji.
Zwłaszcza bardzo młodzi ludzie, którzy nie potrafią weryfikować informacji i myśleć krytycznie.
Mam pacjentkę, Zuzię, to czternastoletnia dziewczynka, która namiętnie chodziła po portalach kosmetycznych, wrzucała swoje zdjęcia w porównywarki, z których wyczytała, że ma za małe usta, nieco odbiegający od „normy” nosek. Taką dostawała odpowiedź. Zapytała więc, co ma zrobić, odpowiedź brzmiała: wstrzyknij sobie botoks w wargi. Mało tego, razem z tą odpowiedzią dostała adresy miejsc, gdzie mogła otrzymać taką usługę. Dziewczynka poszła w jedno z takich miejsc pod Warszawą i zrobili to jej! Zrobili glonojada ze ślicznej 15-latki. Patrzyłem na nią ze zgrozą, kiedy przyjechała do nas z mamą: górna warga jak u żaby, a dolna w porównaniu do tej malutka, wręcz zdeformowana, co natychmiast nasuwa skojarzenie – zrób to także na dole. I tak właśnie mówi dziewczynka mówi używając jakże „logicznego” argumentu, że trzeba to teraz wyrównać, bo przecież źle wygląda. Poradziliśmy mamie, że powinna zawiadomić policję, bo to, co zrobili jej dziecku to kryminał. Ale jest też druga strona medalu. Przecież cały ten zabieg to splot rozwijającej się wolności w sieci oraz braku zdrowych relacji z dzieckiem. Przecież 1500 zł, jakie zapłaciła za cały zabieg to pieniądze od zamożnych rodziców.
Kolejna, podobna historia jej rówieśniczki, która stwierdziła, że nie chce żyć, bo jest niedoskonała. Rozmawiałem z nią bodaj trzy godziny, zanim się dowiedziałem o wymiernych przejawach jej niedoskonałości. Otóż panna zaczęła szukać w sieci doskonałych dziewczyn i się z nimi nieustannie porównywała. I znalazła takie rówieśniczki, tyle, że jedna miała doskonałe włosy, inna doskonałe oczy, nos, usta itd. Patrzyła na siedem wyszukanych w sieci fotografii i wpadła w rozpacz, bowiem nie rozumiała, że nie można skumulować całej „zbiorowej doskonałości” w jednym ciele, no, chyba że się jest Claudią Schiffer (śmiech). To jednak nie jest zabawne, to smutne i niebezpieczne, prowadzi nie tylko do skoków nastroju, zaniżonej samooceny i depresji u młodych ludzi, ale powoduje także, że chcą być tacy sami, jak inni, w wyniku czego grozi nam internetowe umałpienie, to dążenie do bycia „jak wszyscy” może spowodować, że zamiast jednostek będziemy mieć klony, ubrane w „chińskie mundurki”. Przecież już dzisiaj mamy zjawisko pressure w obszarze wyglądu, ubrania, butów, paznokci, jedzenia hot-dogów, picia zakurzonych napojów. A przecież, jak to pięknie tłumaczył Jan Paweł II, każdy z nas jest doskonały, choć każdy z nas jest inny.
Ze smutkiem konstatuję, że w tym pędzie za materialnym i wizualnym posiadaniem, gdzie potrafimy zadbać o czystość samochodu, myjemy go, ale nie potrafimy dbać o czystość głów naszych dzieci. Pędzimy zawrotną autostradą konsumpcji i cyfryzacji, zapominając, że obok są łąka, sad, las. Twardym elementem naszej terapii cyberzaburzeń jest wielogodzinny pobyt dziecka w zielonej przestrzeni, powrót do natury. Niestety cyfrowe patowzory czynią coraz więcej szkód, a co gorsza o dużej części z nich rodzice zupełnie nie wiedzą. Dzieje się tak dlatego, że w sieci pleni się postać niezwykła homo crudelis – człowiek okrutny. Ten, który namawia do operacji plastycznych, dołączenia do anorektycznych motyli, oferuje narkotyki pod niewinną nazwą „Wujcio Władziu”, ten poniżający innych, „reżyser kamerzysta” nastoletnich ustawek, urządzający alkoholowe lub sedesowe challenge, bądź przypisujący sobie rolę „idola-przewodnika” zmieniania Polski, a jednocześnie ostentacyjnie mówiący „palę marihuanę”. Coś nam się pomieszało i trzeba to szybko, skutecznie uporządkować, jeśli nie chcemy aby cyfrowy patoświat rozlał nam się na świat realny.
Co możemy zrobić, jak pomóc dorosłym dokonać koniecznych przewartościowań, a może nawet uratować ich dzieci?
Powinniśmy zrobić dwie rzeczy. Przede wszystkim stajemy przed absolutną potrzebą przygotowania przedmiotu edukacja medialna, gdzie wprowadzalibyśmy dzieci we wszystkie arkana cyfrowego świata. Można to zrobić poprzez modyfikację programu informatyk. Poza tym, jako połączone siły nauczycieli i innych środowisk odziaływujących musimy przeprowadzić już nie edukację, ale reedukację rodziców, nauczyć ich, w jaki sposób realizować domową profilaktykę i higienę cyfrową, dozorować korzystanie przez nasze potomstwo z cyfrowego świata. Rodzice powinni wiedzieć, że dziecko może mieć dostęp do osobistego telefonu, ale dopiero w wieku 12–13 lat, a nie 8 czy, nie daj Boże, trzech. Nie dlatego, żeby wyrządzać dzieciom cyfrową krzywdę, ale żeby je przygotować do cyfrowego świata i kreatywnego w nim udziału.
Rodzice muszą też pojąć, że umysł dziecka może skupiać się na cyfrowym świecie nie dłużej, niż przez 30 proc. jego dziennej aktywności, a na przez połowę, a czasem więcej. Czyli łącznie – komputer, smartfon, telewizor, play station, x-box itd. – nie dłużej, niż pięć godzin na dobę. Trzeba wreszcie przekonać rodziców, że te zakazy to nie powrót do Średniowiecza, ale właśnie tworzenie szans na rozwój dziecka, jego myślenia, krytycyzmu, ostrożności i roztropności. Jeśli się to nie uda, będziemy mieli cyfrowych zombie, „cyfrowe mięso armatnie”, półgłówków sterowalnych przez algorytmy, coraz krócej i gorzej żyjących, o zaniżonej samoocenie, coraz głupszych, bo przeciążonych informacjami nie popartymi wiedzą. Wyjaśnię na koniec: informacja to kierunek, w którym masz iść. Wiedza – w jaki sposób i dlaczego tam zmierzasz. Wiąże się to także z psychologią rozwojową człowieka podpowiadającą nam optymalne modle rozwojowe. To, co mamy teraz jest obrazem załamania naturalnych faz rozwoju, bo przecież mózg 2-latka nie jest przygotowany do telewizora, tak jak mózg 4-latka do smartfona.
Przytoczę na koniec prawdziwą historię z Warszawy. Na spotkanie w szkole ponadpodstawowej poświęcone wpływowi technologii cyfrowych na rozwój emocjonalny i edukacyjny nastolatków przyszło blisko 300 rodziców. Powiedziałem im, wprost jakie są zasady, reguły, normy i jak to zrobić oraz poprosiłem „przestańcie się bać swoich dzieci, zróbcie to, a jak się boicie powiedzcie, że to mój pomysł”. Następnego dnia koleżanka, wicedyrektor szkoły zadzwoniła i mówi „szybko wejdź na szkolnego Facebooka”. A tam niezwykłe wpisy „znajdziemy cię”, „kto go zaprosił” itp. Wie Pani, co to znaczy? W tych domach rodzice zaczynają działać, budzą się z niezrozumiałego letargu, który wywołał już tak wiele szkód. Nie chodzi bowiem o „cyfrową pustynię”, lecz o progres, a nie tylko o zwykły cyfrowy rozwój.
Rozmawiała: Mira Suchodolska (PAP)
REKLAMA
REKLAMA