Piekło na SOR. Mąż zmarłej pyta: “O 18-ej przyjęliście moją żonę z informacją o tym, że cierpi na zespół Marfana. Co robiliście do północy?”
REKLAMA
REKLAMA
Czekałem 19 godzin zanim został mi zrobiony rentgen - opowiada Mateusz, który na SOR przyjechał ze złamaną nogą. O wielogodzinnym oczekiwaniu na szpitalnych oddziałach ratunkowych słyszy się od lat. Od lat słyszy się także o przypadkach, w których pacjenci pomocy się nie doczekali. Gdzie leży problem?
REKLAMA
32-latka z Dębicy z zespołem Marfana zmarła po 7 godzinach na SORze. Sprawa w prokuraturze
24 stycznia około godziny 16:00 Justyna Karaś zaczyna odczuwać ból w klatce piersiowej. Ma duszności i problemy z widzeniem. Pogotowie, które wzywa jej mąż, przyjeżdża po 20 minutach. EKG, które wykonują medycy, wykazuje nieprawidłowości w pracy serca. Ratownicy zostają poinformowani, że w rodzinie kobiety chorowano na zespół Marfana - genetyczne schorzenie tkanki łącznej, która może wywoływać tętniaka rozwarstwiającego aortę. Medycy postanawiają zawieźć kobietę do Szpitalnego Oddziału Ratunkowego Szpitala w Dębicy. O 17:24 Justyna zostaje przyjęta na SOR, na którym spędza 7 godzin. W tym czasie wymienia wiadomości SMS z mężem. Pisze, że czuje się gorzej, spada jej tętno i ciśnienie. Około godziny 21:00 medycy wykonują Justynie tomografię komputerową. Okazuje się, że powstał tętniak, którego jak najszybciej trzeba wyciąć. Lekarze podejmują decyzję o przewiezieniu kobiety do szpitala specjalistycznego w Rzeszowie. O 23:00 na SOR w Dębicy przyjeżdża mąż Justyny z najpotrzebniejszymi rzeczami. Kobieta nadal czeka na transport, który zjawia się 7 minut po północy. Dębicę i Rzeszów dzieli około 50 kilometrów. W drodze stan Justyny się pogarsza. Kobieta trafia do szpitala w Sędziszowie. O 01:15 umiera.
Protesty w Dębicy. Zbyt późna decyzja o transporcie do Rzeszowa?
REKLAMA
Tragedia, która wydarzyła się w styczniu wstrząsnęła mieszkańcami podkarpackiej Dębicy. W poniedziałek 13 lutego protestowali oni pod siedzibą Starostwa Powiatowego w Dębicy, który jest organem prowadzącym dla dębickiego szpitala. Kilkadziesiąt osób, w tym bliscy i znajomi zmarłej Justyny, domagali się wyjaśnienia sprawy.
Wobec protestów, na stronie Zespołu Opieki Zdrowotnej w Dębicy pojawiło się oświadczenie. - Niegodziwością jest żerowanie na tej tragedii przez osoby postronne. Nazywanie lekarzy dębickiego szpitala "mordercami" jest sianiem mowy nienawiści, godzącym w dobre imię naszej placówki i naruszającym dobra osobiste personelu. Wyrażamy przeciwko termu zdecydowany sprzeciw i apelujemy o powstrzymanie się od niesprawiedliwych osądów do czasu przekazania opinii publicznej ustaleń Prokuratury - czytamy. Piotr Chęcik, starosta powiatu dębickiego, powołał specjalny zespół, który skontroluje i sprawdzi, czy doszło do nieprawidłowości.
Dopisek od Infor.pl: UWAGA! Przyczyną protestów w Dębicy jest to, że na SOR w Dębicy tamtego dnia w ocenie mieszkańców Dębicy nie było kolejki pacjentów, a 7-godzinny okres oczekiwania przy zawale serca albo tętniaku, to wyrok śmierci dla każdego pacjenta. Zwłaszcza, że pacjentka była obciążona zespołem Marfana i już ratownicy transportujący ją do szpitala w Dębicy, o tym wiedzieli. Protestującym chodzi o ten 7-godzinny czas działania szpitala w Dębicy, który ich zdaniem jest nie do zaakceptowania. Mieszkańcy Dębicy mają świadomość, że pacjentki być może nie można było uratować. Ale zwłoka 7 godzin odbierała jej jakąkolwiek szansę na życie. Szpital w Dębicy konsekwentnie odrzuca zarzuty, twierdząc, że 7-godzinny okres oczekiwania na przewiezienie pacjentki z zapaścią pracy serca do specjalistycznego szpitala, jest zgodny ze sztuką medyczną. 32-letnia Justyna zmarła w karetce. Dyrektor szpitala o wynikach wewnętrznej kontroli Mąż zmarłej pyta - “O 18-ej przyjęliście moją żonę z informacją o tym, że cierpi na zespół Marfana. Co robiliście do północy”. |
Godziny na SORze
REKLAMA
Kamil z zaburzeniami rytmu serca i bardzo wysokim ciśnieniem trafił do jednego ze szpitali w województwie mazowieckim. Miał skierowanie na CITO, ale i ono nie pomogło. Na konsultację z lekarzem czekał 10 godzin. Kiedy Mateusz złamał nogę, pojechał na najbliższy szpitalny oddział ratunkowy w Warszawie. - Czekałem 19 godzin zanim został mi zrobiony rentgen. Potem kolejne godziny czekałem na konsultacje z lekarzem - wspomina. Barbara jadąc na SOR spodziewała się, że będzie musiała czekać. Nie spodziewała się jednak, że będzie musiała testować swoją cierpliwość przez 26 godzin, bo tyle czasu upłynęło zanim została przyjęta na oddział. - Bez spania, bez jedzenia, bo nie widziałam czy i kiedy wezmą mnie na operację. Istniało zagrożenie życia - żali się.
Podobne historie można mnożyć, a każdy dzień dostarcza kolejnych. Ale długi czas oczekiwania nie jest regułą. Wielu pacjentom pomoc udaje się uzyskać od razu, albo po krótkim czasie oczekiwania. Na obie sytuacje składa się wiele czynników. Za te, w których pomoc nie jest udzielana natychmiastowo, trudno obwiniać lekarzy, pielęgniarki i ratowników, którzy robią co mogą, żeby ratować ludzkie życie. - Zależy nam na każdym pacjencie, chcemy pomóc tak naprawdę wszystkim, którzy po tę pomoc się zgłaszają, ale nie jest to czasami możliwe, bo pacjentów jest znacznie więcej niż rąk do pracy - tłumaczy Nicholas Karolak, ratownik medyczny pracujący na SORze.
„Jedna trzecia pacjentów w kolejce na SOR nie powinna się w niej znaleźć”
Jak wyjaśnia medyk, SOR według definicji Ministerstwa Zdrowia “to jednostka systemu Państwowe Ratownictwo Medyczne (PRM), która udziela pomocy pacjentowi w stanach nagłego zagrożenia zdrowotnego”. Według Ministerstwa Zdrowia pacjent, który powinien znaleźć się na SORze to taki, który na przykład miał wypadek, uraz, zatrucie zagrażające życiu lub zdrowiu lub znalazł się w stanie nagłego zagrożenia życia lub zdrowia. - W praktyce znaczna część naszych pacjentów trafia na SOR z pogorszeniem stanu zdrowia, który mogłyby i powinny być leczone przez Podstawową Opiekę Zdrowotną lub przez Poradnie Specjalistyczne - mówi. Wielokrotnie był świadkiem sytuacji, kiedy na SOR przyjeżdżali pacjenci z problemami niepilnymi i takimi, które ciągną się za nimi od tygodni. - To są przypadki, takie jak uraz, który wystąpił 3 tygodnie przed przybyciem na SOR, wielodniowe biegunki, które nie zostały skonsultowane z lekarzem POZ, niewielkie urazy, które nie wymagają nawet zaopatrzenia, i wiele innych. Nie prowadzę statystyk, ale szacując na podstawie moich własnych dyżurów, to przynajmniej ⅓ pacjentów w kolejce na SOR nie powinna się w niej znaleźć, ponieważ nie wymaga tego ich stan zdrowia - opowiada medyk.
Pojawiające się na SORze błahe przypadki zajmują miejsce osobom, które pomocy pilnie potrzebują. - Wielu pacjentów trafia do nas błędnie myśląc, że dzięki temu wykonają szybciej badania specjalistyczne, uzyskają przedłużanie recept na przewlekle stosowane leki, otrzymają opinię lekarską. Nie jesteśmy jednostką, która w tym celu powstała. Zajmujemy się stanami nagłymi, takimi, które zagrażają życiu lub zdrowiu, a w przypadku chorób przewlekłych leczymy ich zaostrzenia. Chciałbym, aby społeczeństwo widziało różnice i było w stanie wziąć pod uwagę, czy dana sytuacja wymaga rzeczywiście ambulatorium czy jedynie konsultacji z lekarzem rodzinnym lub prowadzącym w przypadku pacjentów przewlekle chorych - zaznacza.
Czas oczekiwania na SOR a segregacja medyczna
Ale to nie jedyna rzecz, która według medyka powinna się zmienić. - Kolejka na SOR nie jest zależna od ilości pacjentów. Nie ma tutaj standardowej kolejki pt. “kto ostatni?”. W SOR stosujemy system segregacji medycznej, którą segregujemy pacjentów w zależności od ich stanu, gdzie pacjenci wymagający najpilniejszego zaopatrzenia są przyjmowani w pierwszej kolejności. Jeżeli trafiamy na SOR i nasz czas oczekiwania jest bardzo długi to nie dlatego, że takie mają widzi mi się medycy, tylko dlatego, że nasz stan nie jest pilny, a od naszego przybycia musieli pojawić się pacjenci wymagający pilniejszych interwencji ratujących życie lub zdrowie - dodaje.
Jak tłumaczy, proces rejestracji jest zależny od stanu, w którym pacjent się znajduje. Taki, który samodzielnie, o własnych siłach zgłosił się na SOR, pobiera numer ze specjalnego automatu, z którym podchodzi do rejestracji. - Następnie podaje z jakiego powodu zgłosił się do nas. Tu już rozpoczyna się wstępna segregacja pacjentów. Osoba pełniąca dyżur w punkcie rejestracji może przekierować pacjenta do innej jednostki. Jeżeli pacjent wymaga konsultacji z zakresu dolegliwości położniczych, a dana jednostka takowego specjalisty nie posiada, lub jeżeli pacjentem jest dziecko, a jednostka nie ma oddziału pediatrycznego. Jeżeli jesteśmy w stanie przyjąć pacjenta i mu pomóc, to podaje on swoje dane personalne takie jak imię, nazwisko, pesel, adres. Zostaje zarejestrowany i przechodzi na poczekalnie. Następnie zostaje przywołany do gabinetu segregacji Triage, gdzie ma wstępną diagnostykę, czyli medyk (ratownik medyczny, pielęgniarz/pielęgniarka) zbiera z pacjentem wywiad, mierzy parametry życiowe, wykonuje EKG, jeżeli jest taka potrzeba, bada go i przydziela mu kolor, czyli stopień pilności jego stanu. Pacjent ponownie wraca na poczekalnie lub bezpośrednio z pomieszczenia Triagu przechodzi do ambulatorium, gdzie będzie odbywała się jego dalsza diagnostyka i leczenie - wyjaśnia medyk.
Czas oczekiwania na przyjęcie do gabinetu zależy od stanu, w którym pacjent się znajduje. - Czas według stosowanej segregacji medycznej oscyluje od natychmiastowego przyjęcia do leczenia ambulatoryjnego, do nawet 6 godzin oczekiwania, a w niektórych sytuacjach ten czas może się wydłużyć, jeżeli w międzyczasie pojawią się pacjenci wymagający pilniejszej interwencji. Nasz stan także może się pogorszyć w trakcie oczekiwania co może wpłynąć na zmianę przydzielonej nawet kategorii pilności - mówi.
Apel do pacjentów
Nicholas Karolak apeluje, żeby nigdy nie okłamywać lekarzy. Pandemiczna rzeczywistość sprawiła, że medycy stworzyli akcję „Nie kłam medyka”, która miała na celu uświadomić ludzi, żeby nie kłamali w sprawie potencjalnego zarażenia wirusem COVID-19. - I tak w innych przypadkach także zdarza się kłamstwo. Pacjenci mówią, że jakieś objawy czy dolegliwości są stanem nagłym, a przy zbieraniu wywiadu i dłuższej rozmowie okazuje się, że dolegliwości pojawiły się już dawno temu. Zakłamuje to nam obraz stanu pacjenta i tego czy rzeczywiście wymaga leczenia ambulatoryjnego - zauważa. Niezwykle istotne jest także stosowanie się do zaleceń. - Wielu pacjentów zgłaszających się na SOR trafia ze względu na błędne lub całkowite odstawienie zaleconych leków lub nie stosowanie się do zaleceń, które otrzymali. Na przykład pacjenci z cukrzycą, którzy zdecydowali nie brać już insuliny, pacjenci z nadciśnieniem, którzy nie wzięli swoich leków i zgłosili się do SOR z wysokimi wartościami ciśnienia tętniczego i pogorszeniem samopoczucia, przykładów można podać wiele - wyjaśnia medyk.
Ministerstwo zdrowia chce rozwiązać problem przepełnionych SOR-ów. Adam Niedzielski w grudniu zapowiedział, że do 30 czerwca zostaną wprowadzone zmiany, które mają rozwiązać problem gigantycznych kolejek na szpitalnych oddziałach ratunkowych. Wszystko za sprawą nocnej i świątecznej opieki zdrowotnej, która ma odciążyć przeładowane SOR-y i zająć się łagodniejszymi przypadkami.
Źródło: Piekło na SOR-ach. Szpitalne oddziały ratunkowe pękają w szwach
REKLAMA
REKLAMA