Koronawirus. Jak może wyglądać nauka w roku szkolnym 2020/2021?
REKLAMA
REKLAMA
O tym, czy po wakacjach uczniowie wrócą do stacjonarnej nauki, rząd zdecyduje dwa, a nawet tydzień przed zakończeniem wakacji. Ministerstwo Edukacji Narodowej (MEN) rozważa różne rozwiązania, ale jak dotąd nie przedstawiono żadnych konkretów. Tymczasem chorych z każdym dniem przybywa i nadejście drugiej fali epidemii staje się bardziej realne.
REKLAMA
Nauczanie dualno-hybrydowe
Dlatego dyrektorzy szkół starają się we własnym zakresie przygotować rozwiązania, które pomogą ograniczyć ryzyko rozprzestrzeniania się wirusa w placówkach. Mowa o hybrydowym, czy inaczej mówiąc dualnym kształceniu – część uczniów chodzi do szkoły, a pozostali łączą się z nauczycielem zdalnie.
– Klasa mogłaby zostać podzielona na pół. Jedna grupa przychodziłaby do szkoły na rano, a druga na popołudnie, albo część dzieci miałaby zajęcia jednego dnia, a druga następnego. Można też podzielić dzieci klasami i wyznaczyć im zajęcia w co drugi dzień – tłumaczy Marek Pleśniar, dyrektor biura Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty.
Edukacja w czasie epidemii
Głównym celem jest rozładowanie tłoku w szkołach, a co za tym idzie zwiększenie dystansu między uczniami.
– Informuję o tym rozwiązaniu już od lipca, podczas spotkań dyrektorów. Na początku sierpnia chcemy opracować procedury takiego nauczania, by po 10 sierpnia ruszyć ze zdalnymi szkoleniami – dodaje.
Przyznaje jednak, że taki system nauki to ogromne wyzwanie. Potwierdzają to też dyrektorzy. Tym bardziej że nie rozwiązuje problemu opieki nad młodszymi dziećmi.
– Trudno rozrzedzać klasy w sytuacji, gdy zagęszczenie będzie wysokie w świetlicy. To na niewiele się zda. Dodam, że do świetlicy mam co roku zapisanych ok. 200 dzieci – mówi Ryszard Sikora, dyrektor szkoły podstawowej w Krakowie.
Również eksperci wskazują na takie rozwiązania.
– Taki system wprowadzono w niektórych landach w Niemczech – zauważa Robert Kamionowski, radca prawny z kancelarii Peter Nielsen & Partners Law Office.
Jednak on także zwraca uwagę, że nie wiadomo, jak na taki system zapatrywaliby się rodzice, zwłaszcza młodszych uczniów, którzy musieliby mieć zapewnioną opiekę w domu. Rząd odstąpił bowiem – przynajmniej na razie – od zasiłku opiekuńczego.
REKLAMA
Dyrektorzy przyznają też, że zajęcia w systemie dualnym nie mogą się odbywać na takiej zasadzie, że uczniowie przez internet przysłuchują się lekcjom, które trwają pięć lub sześć godzin dziennie. Rodzice nie będą wyrażać zgody, aby dzieci spędzały przed monitorem tyle czasu, co ich koledzy w szkole.
Może się również okazać, że łączenie nauczania tradycyjnego ze zdalnym to więcej godzin dla nauczyciela. Ich czas pracy może się wydłużyć nawet wtedy, gdy lekcje zostaną skrócone. Pozostaje bowiem obowiązek dezynfekcji i wietrzenia klas.
Dlatego też bardziej prawdopodobnym rozwiązaniem jest, że jeśli jedna grupa miałaby zajęcia w szkole, to druga nie miałaby typowo zdalnej nauki, a raczej samodzielną, we własnym zakresie, czyli wykonywałaby zadania zlecone przez nauczyciela. Szczególnie że problemem przy organizowaniu zdalnego nauczania w takiej sytuacji może być brak sprzętu i miejsca w szkole dla nauczycieli kształcących na odległość.
Bez podstawy nauczania i bez przepisów
Problem może stanowić podstawa programowa. Przy takiej formie nauczania jej przerobienie bowiem graniczy z cudem.
– Uważam, że był czas na modyfikacje. Powtarzamy to od dłuższego czasu, że podstawa powinna się zmienić, bo już przed pandemią była niedostosowana. Powinny zostać z niej usunięte zbędne rzeczy i to jak najszybciej – przekonuje Marek Pleśniar.
O opracowanie okrojonej podstawy programowej na czas ewentualnej drugiej fali pandemii apelował do MEN Związek Nauczycielstwa Polskiego.
REKLAMA
– Niestety, nie poznaliśmy nawet założeń w tym zakresie. A przecież siatka godzin lekcyjnych musi być pomniejszona, jeśli uczniowie nie wrócą do szkoły. Wszystkie te regulacje powinny już obowiązywać – podkreśla Tomasz Malicki, profesor oświaty i wicedyrektor Technikum nr 2 w Krakowie.
Resort edukacji pracuje nad przepisami w tym zakresie. Wszystko wskazuje jednak na to, że będą wydane tak, jak poprzednio, czyli z dnia na dzień i bez konsultacji z zainteresowanymi stronami.
Profesor Malicki zwraca też uwagę, że wciąż nie ma regulacji, które dawałyby podstawę prawną do podjęcia decyzji o przejściu na kształcenie zdalne. Bowiem rodzice, nauczyciele, a nawet szefowie placówek nie zdają sobie sprawy, że zamknięcie szkoły nie oznacza z automatu prawa do nauki na odległość. Jeśli resort edukacji nie wyda nowych przepisów w tym zakresie, to dyrektor w porozumieniu z organem prowadzącym będzie mógł co najwyżej podjąć decyzję o zamknięciu szkoły. Taka możliwość jest już obecnie na podstawie par. 18 ust. 2 pkt 2 rozporządzenia ministra edukacji narodowej z 31 grudnia 2002 r. w sprawie bezpieczeństwa i higieny w publicznych i niepublicznych szkołach i placówkach (Dz.U. z 2003 r. poz. 69 ze zm.).
– MEN proponuje, aby odbywało się to w porozumieniu z GIS i kuratorem oświaty. Takie upoważnienie powinno jednak wynikać bezpośrednio z ustawy, a nie z rozporządzenia ministra – przekonuje mec. Kamionowski.
I dodaje, że minister może w drodze rozporządzenia czasowo zawiesić funkcjonowanie szkół i wprowadzić zdalne nauczanie na terenie całego kraju lub jej części, czyli np. gminy, ale nadal nie ma upoważnienia ustawowego do wprowadzenia zdalnego kształcenia wobec jednej placówki lub nawet klasy, w której stwierdzono zakażenie koronawirusem.
Potwierdza to Łukasz Łuczak, adwokat i ekspert ds. prawa oświatowego. Jego zdaniem wakacje zostały przez resort edukacji przespane, choć ten czas powinien być wykorzystany na skonsultowanie zmian w prawie.
– Obecnie nie ma nawet regulacji, co ma zrobić dyrektor, jeśli większość jego nauczycieli będzie zarażona lub trafi na kwarantannę – wskazuje. I dodaje, że czasu na ich przygotowanie jest coraz mniej.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy INFOR Biznes.
Autor: Artur Radwan, Patrycja Otto
REKLAMA
REKLAMA